poniedziałek, 15 grudnia 2014

Depresja poporodowa?


Przyznam, że to niesamowicie ciężki temat, ale leży mi to na sercu i muszę w końcu powiedzieć jak było.

Wiadomość o ciąży, była dla nas zaskoczeniem, ale przyznam, że ogromnie się cieszyłam na myśl o tym, że Emi będzie miała rodzeństwo.

Gdy dowiedzieliśmy się, że będzie dziewczynka moje serce przepełniała radość. Na początku miała nosić imię Amelka, ale w tym czasie było to jedno z popularniejszych imion. Pod koniec ciąży gdy było już po terminie mówiłam, że jak urodzi się 15 to dam jej na imię Zosia po mojej mamie. Lil urodziła się 17.

Już w szpitalu czułam ogromne wyrzuty sumienia i straszną tęsknotę za starszą, a zmęczenie 10 godzinnym porodem i cesarką sprawiły, że nie chciałam w nocy wstawać do małej. Czekałam z niecierpliwością na wyjście i możliwość przytulenie się do Emi, a Lili dalej była dla mnie lekką abstrakcją.

Po powrocie do domu pierwsze 2 tygodnie były ok. Mąż mi pomagał, wspólna opieka sprawiała przyjemność a malutka była spokojna i słodka. Po 2 tygodniach gdy mąż wrócił do pracy zaczął się koszmar.

Zmiany następowały po woli, więc nie wszystkie od razu zauważyłam i nie zdążyłam w porę zareagować- niestety.

Zaczęło się od braku sił. Niby na zewnątrz wszystko było ok., ale w środku nie miałam siły wstawać do małej, bawić się z Emi robić cokolwiek. Nie chciało mi się kąpać i ubierać, chciałam tylko leżeć w łóżku. Zapierałam się każdego dnia i robiłam wszystkie podstawowe czynności na siłę nie mówiąc nic nikomu, bo w końcu jestem silna. To był mój błąd. Depresja wkradła się cichutko i zagościła w mojej głowie, a mnie zabrakło motywacji by ją pogonić. Oczywiście nikt nic nie zauważył, bo ja zawsze uśmiechnięta i pełna wigoru na zewnątrz dalej taka byłam. Walka trwała w środku.

Po 2 miesiącach przestałam karmić małą. To w sumie i tak długo bo ja poddałam się po miesiącu od porodu. Nie miałam siły, ani chęci przystawiać małej i siedzieć z nią aż się naje. Denerwowało mnie, że co chwila jest głodna a ja nie mam czasu na nic. Dostała butlę. Wszyscy wokół przyznali, że z Emi też miałam słaby pokarm więc jest ok. Coś za coś butla vs wolny czas dla 2 dziecka. Wygrana na korzyść Emi a ja wpadłam w jeszcze większy dołek.

Co ze mnie za matka, gdy nie mam cierpliwości do dziecka? Co ze mną nie tak, że na jej płacz reaguję złością a nie otwartym sercem? Wszystkie czynności były dla mnie karą. Pielęgnowałam ją, kąpałam i karmiłam, ale robiłam to z automatu bez poczucia miłości i przywiązania.


Pojawiło się lato.

Wcale nie z nienacka i wcale nie niespodziewanie a ja miała wrażenie, że w tej bańce jestem już z rok a nie 2 miesiące. Mała przerzucona na butle spała ciut więcej, ale ja  dalej nie mogłam dojść do siebie. Zaczęło się niewinnie. Od 1 piwa na wieczór. W końcu jest gorąco, lato a piwko czy lampka wina na ukojenie skołatanych nerwów to nic złego prawda? Po miesiącu odkryłam, że czekam na wieczór, że dla mnie od rana jest złość i frustracja a wieczór to ukojenie. To wzbudziło jeszcze większe wyrzuty sumienia i większego doła. Mąż jakby nie zauważał, że w środku jestem pusta. Małymi kroczkami oddaliliśmy się od siebie. W tym czasie wróciłam do decoupage, bo liczyłam, że pasja wyciągnie mnie z dołka. Zatraciłam się w niej zupełnie. Zostawiałam dzieci i uciekałam do pracowni. Byłam głucha na ich płacz licząc, że ktoś inny się nimi zainteresuje. Na zewnątrz nic się nie zmieniło, o nie. Jestem zbyt obowiązkowa by zaniedbać dzieci, zbyt poprawna, by pokazać komuś, że nie daję rady. Oczywiście nie codziennie jest tak więc utwierdzam się w przekonaniu, że to tylko gorsze dni, że wszystko jest ok., a tylko czasami pękam.

Przyszedł Wrzesień.

 2 urodziny Emi. We wrześniu pomału zaczynam pękać. Płaczę bez powodu, wściekam się o byle co, kłócę ze wszystkimi i o wszystko, ale dalej nikt nie widzi moich problemów. Uciekam w siebie, coraz częściej odpływam myślami, nie umiem się odnaleźć. Bywają dobre dni, ale tych smutnych jest coraz więcej.


Październik

Kumulacja złych emocji sprawia, że wiem, że już nie dam rady. Myślę o ucieczce. Marzę o tym, że się wyprowadzam, albo wyjeżdżam na jakiś czas. Uciekam od nich. Widzę jak się oddalamy. Mam wyrzuty sumienia, bo nie mam czasu na nic. Emi staje się płaczliwa i rozdrażniona a ja coraz częściej stawiam ją do kąta i krzyczę. Wieczorami płaczę. Zdarza mis się to prawie codziennie, ale czekam, aż wszyscy pójdą spać. Sama mam problemy ze snem. Praktycznie nie sypiam w nocy. Leżę do 3-4 przewracając się z boku na bok. Coraz większe zmęczenie, coraz większa frustracja i złość.


Listopad

Załamana wyczerpana i sfrustrowana. Myślę o wyprowadzce na jakiś czas, o ucieczce gdziekolwiek. Przypadkiem trafiam do nich. Niby nic kolejna grupa matek, które pomagają sobie w wychowaniu dzieci, ale one robią to inaczej. Wsłuchują się w maluchy, rozmawiają z nimi, Oddają się im bezgranicznie. Na początku czytam z niedowierzaniem, to niemożliwe, żeby matka czuła radość z macierzyństwa. Dla mnie to droga przez piekło. Ja przecież od niego chcę uciec. Zaczynam czytać na ten temat. Z każdym dniem więcej i więcej i okazuje się, że na początku z Emi właśnie taką drogę obrałam, zgubiłam się tylko po porodzie Lili. Zaczęłam odkrywać siebie na nowo. Pozwoliłam dzieciom mówić mi o swoich potrzebach a ja naprawdę zaczęłam ich słuchać i co?
Znowu czuję, że wpadłam na właściwe tory. Wynagradzam Lili i Emi ten czas, gdy mama była obok, ale wcale nie z nimi. Oddaję się bezgranicznie, całuję przytulam, mówię jak strasznie je kocham. Zaczynam wychodzić z mroku. Żałuję

Żałuję, że tak łatwo poddałam się gdy przestałam karmić. Żałuję, że miałam wrażenie, że cokolwiek może być ważniejsze od nich. Żałuję, że zabrakło mnie właśnie wtedy, gdy byłam im tak ogromnie potrzebna, gdy same poznawały się i oswajały ze sobą.

Dopiero teraz widzę jak to na nie wpłynęło. Jaką ogromną troską Emi otacza Lili przypominając mi o każdym nawet najcichszym płaczu. Z jak ogromną chęcią pomaga i jak strasznie garnie się do zabawy ze mną. W końcu fakt wymyślałam jej zabawy, ale w nich nie uczestniczyłam. A teraz?

Pewnie popełniam jeszcze dużo błędów i nie wszystko mi wychodzi, ale przestawiłam swoje priorytety. Zapanowałam nad sobą, nad małżeństwem i przypomniałam sobie, że dzieci są ważniejsze niż obiad, niż szycie niż cokolwiek. I właśnie gdy przewartościowałam swoje życie okazało się, że na obiady i sprzątanie i szycie mam czas. Dziwne, ale wcześniej zawsze miałam wrażenie, że żeby coś zrobić muszę zrezygnować z czasu dla dzieci a teraz, gdy wszystko odkładam jakoś świat się nie wali. Prasuję wieczorami, gotuję w czasie ich drzemki a sprzątam zanim się obudzą i daje rade. Fakt, dom nie wygląda jak to u mnie zazwyczaj. Podłogi się nie świecą a na meblach czasami widać warstewkę kurzu, ale ja w końcu czuję, że zaczynam żyć. Jestem komuś potrzebna. Mam dla kogo się starać i dla nich nie jest ważne, co pomyśli o mnie teściowa czy mama gdy zobaczy bałagan. Dla nich liczy się mój uśmiech i dobra zabawa.


Grudzień.


Powróciłam zupełnie. Znowu cieszę się życiem a w środku czuję szczęście i radość. Przestałam płakać, zaczęłam żyć. Mam siłę i chęci do działania i nie po to, by nikt nie zauważył, że coś ze mną nie tak, tylko po to by one były szczęśliwe. Znowu czuje się wolna.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz